Moje doświadczenia z jazdą terenową są raczej mizerne (porównując się do cook35 - to jest przedszkole), więc będąc na kanikułach w Koszalinie postanowiłem je trochę podszlifować. Przeczytałem w prasie, że w tym mieście jest fajny tor off-roadowy (był tam chyba zlot Suzuki czy jakiś tam inny), wejście na internet, krótka informacja i jest decyzja - JADĘ na godzinkę (cena za jazdę swoim autem 30 zł - REWELA).
Zapakowałem obok syna kuzyna, aby się pochwalić młodzieńcowi, jak to sobie radę w terenie daje i w kieszeń kasiorka no i jedziemy.
Przyjeżdżamy na miejsce, tor ciekawy, więc napalony, jak szczerbaty na suchary, z uśmiechnięta michą podchodzę do młodego kolesia i mówię, że chciałem pijeździć torszeczkę. Młodzian podrapał się po głowie i zapytał: Czym???? Nóż się otwiera (jak Scyzorkowi marcelo8), przecież stoję przed nim śliczą Kijanką, prawie prawdziwą terenóweczką, a ten młodzian się pyta czym? Upss faktycznie, obok stoją przygotowane przez właścicieli toru 4 fajne max terenowe Suzuki Samurai i czekają na chętnych (cena 100 zł za godzinkę). Wracając do jazdy. Informuję tego gołowąsa, że oczywiście swoim samochodem chcę jechać, a koleżka na to, że na tych oponach nie powalczę. O jej, przecież mam oponki 30% teren, więc pojadą, zapniemy redukcję i będzie. Walę więc do kolesia, że dam radę, a on na to: To niech Pan próbuje, ale łatwą trasą, zapłaci Pan potem. Ale ta młodzież cwaniakuje, myśląc to wsiadam do czystego furaczak i ruszam. Początek jest OK, trochę dziur i wody (a zapomniałem napisać, że od rana padał deszcz i tor był mokry jak...... bardzo był mokry, ale o tym przekonałem się za jakieś 5 minut). Po pokonaniu pierwszego zakrętu, wyjeżdżam na kawałek jeszcze bardziej dziurawej drogi, a raczej czegoś co przypomina drogę, gdyż ma jedną wielką dziurę z wodą, zapinam reduktor i uśmiechem na twarzy (jeszcze się śmieję), dodaję gaz i zbliżam się do pierwszego wzniesienia. Kończy się za 2 metry szuter i zaczyna wzniesienie pokryte brązową mazią, która, jak jest sucho jest twarda, jak mokro, to zamienia się w płynącą i lepiącą glinę, śliską jak lód. Koła próbują się wbić w podłoże, ale czuję jak powoli zaczynają przegrywać walkę, jednak mocniej wciskam gaz i prawie slidem (tutaj mój towarzysz podróży ma już kiepską inę, a mój uśmiech powoli znika z twarzy) pokonuję pierwsze wzniesienie. Ulga i..... o kurcze kolejne wzniesienie jest jeszcze bardzie strome i jeszcze bardziej śliskie. Wielkie koleiny pełne błocka i mazi nie dają prawie żadnej przyczepności, więc łapię prawą stroną trawę i gaz w podłogę. Auto znowu jedzie bokiem ,ale też jakimś cudem do góry, z boku rzucone kilka opon wyznacza szerokość trasy, bo za oponami jest duża skarpa. Mijam o centymetry opony po prawej (już bez uśmiechu na twarzyczce) i modlę się w duchu, aby nie zdarło mi auta bardziej na prawo. Udaje się, żyjemy, jestem na kawałku prostego terenu i zatrzymuję się. Uffff. Patrzę a na boku jest taki mały drogowskaz - Trasa ŁATWA prosto, TRUDNA lewo. O kurcze, to ten koszmar się jeszcze nie skończył, a wręcz dopiero zaczyna!!!! Przede mną jakaś zapora ziemna, o co chodzi??? Przecież miało być prosto na łatwą trasę, a tu jakaś blokada. Wysiada i .... wpadam w błocko... fajnie, bo chciałem mieć off-roada, ale żeby aż takiego??? Próbuję zorientować się co to za dziadostwo przede mną. Okazuję się, że właśnie tak wjeżdża się na łatwą trasę – przez ziemną skarpę wysokości jakieś 50 -70 cm. Pogieło ich!!!! No dobra próbuję. Wsiadam do auta, chyba z całym błotem jakie udało mi się przykleić do butów, i aby nie dając po sobie poznać, że nie bardzo jestem pewien co dalej, znowu lekko się uśmiecham do mojego towarzysza podróży. Jedynka i ruszamy. Skarpa, maska w górze, połowa auta przeskakuje nad wzniesieniem lecz druga połowa już nie.... HOUSTON MAMY PROBLEM!!!! Kurka wodna, wisimy idealnie na środku auta, a 3 koła są w powietrzu. Ani do tyłu, ani tym bardziej do przodu. Kółka się dyndają i tyle. Było za wolno i za mały kąt natarcia – trzeba było bardziej bokiem najeżdżać na tą przeszkodę, ale tego dowiedziałem się dopiero na samym końcu. Wysiadam i..... wpadam po kostki w błocko, a raczej w maź. Co robić, trzeba na piechotkę polecieć do młodzieńca przy wjeździe i prosić o pomoc. Zjeżdżając się jak na nartach w dól po brązowo-szarej brei udaję się do chłopaczka, a on z uśmiechem mi przypomina, że na tych oponach nie dam sobie rady. Kurcze, przecież teraz już wiem, ale z głupkowatą miną proszę o wyciągnięcie. Młodzieniec zaprasza mnie do stojącego obok Samuraja i odpala go. Ja Cię nie przepraszam, pod maską tej bestii siedzi chyba z 5 litrów pojemności, ogromny ryk pochodzi chyba od mniejszej machinerii, ale nie raczę zapytać, aby już dalej się nie kompromitować. Koła, w tym gołym w środku potworze, mają bieżnik typowo błotny tzw. M/T ito dopiero się czuje jak ta machina jedzie. Wgryza się cała powierzchnią bieżnika w teren wygryzając drogę w wodzie, żwirze i błocie, wszystko okraszając pięknym rykiem śilnika. Próbuję się czegoś złapać (kto zabrał z tego auta jakiekolwiek uchwyty???), a przy okazji nie rozwalić sobie łepetyny o rury pod dachem. Ta bestia pokonuje trasę bez najmniejszego problemu, wyrzucając tylko fontanny brei za siebie i rucząc jak raniony bizon. Po 10 sekundach jesteśmy już przy moim Sorenciaczku i po następnych 30, auta zostało zdarte przez to „maleństwo” z pagórka. Łatwość z jaką ten Samuraj to zrobił zatyka dech w piersiach. Stoimy uwolnieni lecz bez chęci do dalszej jazdy. Mój początkowy uśmieszek wpadł, jak moje buty do błota, a małolat z Samuraja mówi, abyśmy próbowali jeszcze raz. Ja dziękuję!!!! Wracamy. Ale, ale .....trzeba jeszcze zjechać w dół po trasie, którą przed chwilą udało nam się co dopiero pokonać. O zgrozo!!! Dobra, jedziemy. 5 na godzinę, starając się jak nawięcej jechać po trawie, lecz nie za blisko krawędzi, trochę ślizgiem (znowu), trochę przodem dojeżdżamy do Padoku Off-Road i z ogroną ulgą wracamy na utwardzony grunt. WRESZCIE ZIEMIA!!!! Ze spuszczoną głową, powoli idzie kierowca z off-roadowej niewoli..... dziękuję nieśmiało za zdarcie mnie z górki i czym prędzej zmykam.
W domu, po umyciu auta i swoich bucików oraz spodni i wypiciu 3 piwek podejmuję kolejną męską decyzję w swoim życiu (chyba drugą lub piątą??? Tak, chyba jednak piątą): JA TAM JESZCZE WRÓCĘ, ale już wynajmnę sobie od nich Samuraja, a raczej wielkiego czerwonego byka, dokładnie tego samego, który mnie wybawił z opresji, i pojadę trasą trudną i to nawet w deszczu!!! A co!!!!! Pomarzyć nie wolno!!!!
Poniżej mała fotorelacja





 |